Tuesday 14 June 2016

Spotkanie z człowiekiem-chmurą

Dzisiaj będzie o tym jak radzić sobie w kontakcie z osobami emanującymi negatywnymi emocjami.
Takie osoby kojarzą mi się zawsze z chmurą.


Może to być chmura burzowa z piorunami - jeśli dana osoba ma w sobie wyjątkowo dużo złości, bywa wybuchowa.









Może to być też duża ciemna chmura przesłaniająca niebo - tak jak osoba uprawiająca wieczne czarnowidztwo.









Bywa, że nagromadzenie chmur sprawia, że atmosfera staje się duszna, tak jak w kontakcie z osobami, które są pełne obaw i ciągle negują nasze plany mówiąc, że to zbyt trudne lub za bardzo ryzykowne.







Albo też może to być mgła z niby drobną, ale przenikającą wszystko mżawką - tak jak osoba, która regularnie uznaje za stosowne oceniać i krytykować innych (albo i ciebie).


Większość z nas zapewne zna choć jedna taka osobę. Przez moje życie przewinęło się ich kilka. Miałam kiedyś koleżankę w pracy, z którą z racji wykonywanych zadań codziennie blisko współpracowałam. Koleżanka miała zwyczaj narzekać dosłownie na wszystko, co się wokół niej działo - ludzie zawsze wydawali jej się zwykle wrogo nastawieni i zwyczajnie głupi, zadania i procedury w pracy były generalnie pozbawione sensu i zbyt wymagające, każda zmiana była zagrożeniem, a pogoda wręcz złośliwie psuła się na weekend. Jednak pomimo takiego zalewu narzekań nasz kontakt nigdy nie psuł mi humoru. Rozumiałam, że jest to po prostu jej sposób obrony przed codziennymi wyzwaniami, które wydawały jej się ponad siły. Zwykle obracałm jej narzekanie w żart i mówiłam, że na pewno damy sobie radę. Takie podejście pomagało i jej i mi samej.
Czasami jednak nie jest tak łatwo. Znam też z własnego doświadczenia kontakt z bliską osobą, której negatywne nastawienie regularnie podcinało mi skrzydła. Kiedy mówiłam o swoich planach, w odpowiedzi zwykle słyszałam mnóstwo obaw i argumentów dlaczego to co planuję jest wyjątkowo niebezpieczne. Kiedy wyrażałam jakąś opinię "światopoglądową" spotykałam się z wyrazem przestrachu na twarzy połączonego z pobłażaniem. Ten kontakt zaliczał się dla mnie zdecydowanie do kategorii super-hard.

Co więc można zrobić w tej sytuacji? Oczywiście, można rozmawiać. Jak wiemy z amerykańskich filmów "just talk to him" to rozwiązanie na wszystko. Niestety w życiu bywa nieco inaczej. Osoba z tak negatywnym, lękowym podejściem zwykle nie jest skłonna do spokojnej, racjonalnej rozmowy, nie ma zdolności spojrzenia na siebie i całą sytuację z dystansu. Tak też było w opisywanym przeze mnie przypadku.
Można też zasugerować tej osobie rozmowę z kimś innym, niby arbitrem, który ma rozsądzić, czyje podejście jest lepsze. To jednak również często bywa kiepskim rozwiązaniem, zwłaszcza jeśli ta osoba sama wybierze "arbitra", bo zawsze znajdzie się ktoś, kto jej przytaknie. Ewentualnie, jeśli nawet to twoje zdanie zostanie podtrzymane, to twoja osoba-chmura i tak znajdzie sposób, żeby podważyć wiarygodność arbitra.
Można też, rzecz jasna po prostu zacisnąć zęby i starać nie reagować na płynący w twoim kierunku negatywizm, jest to jednak rozwiązanie dobre na krótką metę. W dłuższej perspektywie prowadzi do wrzodów żołądka.

Skoro już opisałam, jakie samo-się-nasuwające rozwiązania zwykle nie działają, powiem, co według mnie daje dobre skutki. Posłużę się tutaj wskazówkami zaczerpniętymi od psychologa, dr. Raja Raghunathana*.
A więc:
-> po pierwsze: miej współczucie dla twojej chmury. Nie wybuchaj, bo to tylko zaogni sytuację. Być może pomoże ci myśl, że jej zachowanie wynika najprawdopodobniej z lęku. Poza tym, wyobraź sobie jak ciężko jest jej żyć samej ze sobą 24 godziny na dobę;
-> po drugie: broń swojego szczęścia! To że ktoś z wielkim przekonaniem odwodzi cię od realizacji twoich planów, nie oznacza, że ma rację; na spokojnie przeanalizuj sytuację, porozmawiaj z innymi i dopiero wtedy podejmij decyzję; zadbaj o zachowanie dystansu do swojej chmury, dobrze, jeśli będzie to też dystans fizyczny;
-> po trzecie: zachowaj dojrzałą postawę. Sam pozostań pozytywny, niekoniecznie musisz od razu być wiecznie rozentuzjazmowaną Pollyanną, natomiast zadbaj o to, by płynące z ciebie emocje były budujące. Nie da się bronić przed czyimś negatywnym nastawieniem, jeśli samemu ma się podobne.
Pamiętanie o tych trzech krokach osobiście bardzo pomogło mi w radzeniu sobie z moją osobą-chmurą. Czy ta osoba się zmieniła? Ani trochę. Natomiast zmieniły się moje emocje. Przestałam oczekiwać niemożliwego, zaakceptowałam istniejącą sytuację i nauczyłam się jak bronić własnego szczęścia.




* dr Raj Raghunathan jest autorem książki o uroczym tytule "If you are so smart, why aren't you happy?", w której opisuje te i inne sposoby powiększania własnego szczęścia.

Tuesday 31 May 2016

STOP samodoskonaleniu (za wszelką cenę)


Brałam ostatnio udział w rozmowie na temat tego, czy warto inwestować (czas, energię i pieniądze) w samodoskonalenie. Generalnie uważam się za osobę otwartą na różne punkty widzenia, ale nawet ja się wzdrygnęłam, gdy usłyszałam, że cały ten rozwój osobisty jest przereklamowany i zamiast spędzać czas na ćwiczeniu jogi, lepiej jest zrelaksować się oglądając telewizję, a zamiast płacić za kurs językowy, lepiej pójść do dobrej restauracji. Moją pierwszą reakcją było: "Jak w ogóle można porównywać radość samodoskonalenia, nabywania nowych umiejętności z czymś tak przyziemnym jak jedzenie czy gapienie się w telewizor!" Na szczęście ta myśl pozostała w mojej głowie. W porę ugryzłam się w język i to co ostatecznie powiedziałam było dużo bardziej wyważone.
Dyskusja poruszyła we mnie najwidoczniej jakiś czuły punkt, bo temat krążył jeszcze po mojej głowie jakiś czas. Bo rzeczywiście... Często można często usłyszeć, że kto się nie "realizuje", ten się cofa w rozwoju, kto nie "odkrywa swojego potencjału", ten gnuśnieje, kto nie włącza się w życie zglobalizowanego świata, nie podróżuje w egzotyczne miejsca, nie uczy się języków, ten jest zamknięty, zacofany, wręcz marnuje swoje życie.

No właśnie, czy na pewno?
Nie macie wrażenia, że taki punkt widzenia jest dość jednostronny? Od jakiegoś czasu pęd do samodoskonalenia przybiera wręcz formę powszechnego obowiązku. Jest tak zarówno na polu zawodowym (ciągłe dokształcanie, regularne zmiany stanowisk i firm, żeby "zdobyć doświadczenie"), jak i osobistym (kurs garncarstwa, siłownia 3 razy w tygodniu, potem konwersacje z native'ami, w sobotę warsztaty chińskiej kaligrafii). Nie nadążasz? Przestajesz być interesujący.
Pamiętam obawy koleżanki, która przed rozmową o pracę zastanawiała się jak wytłumaczy przyszłemu pracodawcy to, że w ciągu ostatniego roku nie robiła żadnych dodatkowych kursów, a "tylko" pracowała (wcześniej uczestniczyła w kilku szkoleniach rocznie).

STOP


Przecież w ten sposób można bardziej się sfrustrować niż "zrealizować".
Żyjemy w ciągłym pędzie za nowymi kwalifikacjami i doświadczeniami. Często nie dajemy sobie szansy na zastanowienie, czego naprawdę chcemy.
Bo dopóki wszystkie te zajęcia dają nam radość i wynikają z naszych rzeczywistych potrzeb, to wszystko jest pięknie. Gorzej natomiast, jeśli stoi za nimi lęk. Strach, że co to będzie, jeśli moje CV z miesiąca na miesiąc nie będzie pęczniało, albo też obawa, że przyjdą nowi, młodzi, lepiej wykształceni, za to głodni sukcesu i wygryzą nas ze stanowiska. Czy też niepewność, jak zareagują znajomi, kiedy dowiedzą się, że na wakacje nie jedziemy do Ameryki Południowej, ani na obóz wspinaczkowy, a tylko na kemping nad jeziorem.

A gdyby tak na chwilę zatrzymać się i zastanowić, które z tych wszystkich naszych zajęć naprawdę nam służą?
Czy robimy coś:
- "na wszelki wypadek", bo "może się kiedyś przydać do CV", np. nowy kurs, który co prawda jest słabo związany z tym, czym zajmuję się zawodowo, ale zapiszę się, skoro pojawiła się taka możliwość i wszyscy inni też na to idą,
- bo wypada się pokazać albo też bo będzie świetnie wyglądało na tajmlajnie na fejsie,
+ bo czujemy, że właśnie ta rzecz rzeczywiście nas wzbogaca, jest przydatna, daje prawdziwą przyjemność...

O ile, rzecz jasna, nic się jeszcze nikomu nie stało od wrzucenia na fejsbuka selfie z kursu wegańskiego gotowania (nawet jeśli później nie wykorzysta się nowych umiejętności), to niektóre konsekwencje pędu za kolejnymi "okazjami rozwojowymi" mogą być poważniejsze.


Ile osób trwa w niesatysfakcjonujących ich zawodach, bo przecież tyle już w nie zainwestowali:
"tyle kursów i szkoleń (płatnych!) pójdzie na marne, jeśli teraz zrezygnuję". Na początku drogi zawodowej nie zadawali sobie pytania: "jak ja się w tym czuję", tylko wybrali zawód, który wyglądał "przyszłościowo" i dawał "duże możliwości samorealizacji". Teraz natomiast zamiast dokonywać zmian szkolą się jeszcze bardziej licząc, że może mając kolejny dyplom poczują się w tym zawodzie lepiej\pewniej\bardziej u siebie. Kolejne certyfikaty nic jednak nie zmieniają, bo to po prostu nie jest ich bajka.

Wiem z własnego doświadczenia o czym mowa i jak trudno jest zrobić duży krok w tył (to bardzo niefotogeniczna poza) i zacząć na innym polu. Wiem też, że warto. Dlatego myślę, że dobrze jest od czasu do czasu zapytać siebie "dokąd biegnę?" I czy na pewno to jest droga do mojego celu.

PS: Pozdrowienia dla wszystkich biegnących! Bardzo doceniam, że doczytaliście do końca ;)



Thursday 5 May 2016

Stop rozpamiętywaniu


Jest sobotnie popołudnie, idziesz na spotkanie ze znajomymi. Jest pogodny dzień, ty jesteś w świetnym nastroju, a mijani ludzie wydają się nadzwyczaj sympatyczni. Nagle, jak błyskawica na błękitnym niebie, przypomina ci się sytuacja sprzed roku, kiedy zrobiłaś coś głupiego. Od razy stajesz się spięta, przestajesz cieszyć się miłym popołudniem i wyrzucasz sobie, że też akurat musiałaś wtedy zrobić coś tak niemądrego.
Znasz to uczucie? Dziś piszę o bardzo prostej (naprawdę bardzo) metodzie neutralizowania takich przeszkadzających myśli. Pomysł zaczerpnęłam z mojego ulubionego kaizen*.
Powracające, nieprzyjemne myśli mogą dotyczyć na przykład pewnej zawstydzającej sytuacji, która nam się przydarzyła (o której często tylko my pamiętamy), może to być jakiś dręczący nas problem albo jeszcze coś innego. Taka myśl pojawia się zwykle nagle, bez związku z aktualną sytuacją i powoduje, że nasz nastrój błyskawicznie pikuje w dół. Zwykle ciężko się jej pozbyć i odbudować dobry nastrój.
Co więc zrobić?
Przede wszystkim, przez chwilę zastanowić się, czy ta myśl informuje nas o czymś ważnym, co powinniśmy zmienić w naszym życiu. Jeśli tak, to bierzmy się do dzieła i wprowadzajmy konstruktywne zmiany! Jeśli jednak uznamy, że owa myśl jest zupełnie niepożyteczna i tylko psuje nam humor, rozejrzyjmy się wokół siebie i dostrzeżmy coś, co sprawia nam przyjemność. Zawsze i w każdej sytuacji można coś takiego znaleźć. Skupmy się tylko na tej rzeczy i poczujmy płynącą z niej przyjemność. W ten sposób nauczymy nasz mózg nowego, zdrowego nawyku. Zamiast podsuwać nam niepotrzebne wspomnienia, nasz umysł zacznie zwracać uwagę na dobre rzeczy znajdujące się tu i teraz.
Proste?
A jakie skuteczne! :)

* Na podstawie książki "Filozofia kaizen" autorstwa dr. Roberta Maurera.

Wednesday 4 May 2016

O porównywaniu się

Nie omija najlepszych...
Dziś wzięłam się za temat dość dla mnie ciężki, bo porównywanie się do innych to moja pięta achillesowa. Od kiedy pamiętam, jeśli jakaś dziedzina czy aktywność mnie interesowała, to chciałam być w niej najlepsza. Kiedy zaś, jak to w życiu, nie udawało mi się, wyrzucałam sobie porażkę i było mi przykro. Liczyło się dla mnie tylko pierwsze miejsce. Na skutek takiego myślenia często sama zamykałam sobie możliwości rozwoju w interesującej mnie dziedzinie. Działało to na zasadzie takiej mniej więcej racjonalizacji: "nie uzyskałam najlepszego wyniku, bo po prostu się nie starałam. W zasadzie to od początku wcale mi tak nie zależało". W ten sposób zaprzestawałam starań.

Oczywiście, duże znaczenie ma sfera działania. Nigdy, na przykład, nie zależało mi, żeby świetnie gotować, mogę więc w spokoju smakować dania przygotowane przez innych, nie martwiąc się, że ja na imprezę przyniosłam tylko prostą sałatkę. Zawsze natomiast uwielbiałam zagadki logiczne, więc jeśli w towarzystwie ktoś rzuci jakieś zadanie logiczne, to ja robię co mogę, aby być pierwszą osobą, która je rozwiąże.

Z czasem udało mi się tę skłonność do porównań mocno wyhamować. (Inaczej musiałabym rzucać każdą pracę, w której nie byłabym najlepsza ze wszystkich ;) ). Niemniej, nadal kiedy widzę, że pomimo moich starań ktoś robi coś lepiej ode mnie, odruchowo włącza mi się myśl, że tak nie powinno być, że widocznie jestem mało zdolna w tej dziedzinie.
Co w tym złego? Przede wszystkim to, że używanie tylko innych osób jako punktów odniesienia jest bardzo jednostronne. Zupełnie pomija się w ten sposób kwestię własnych postępów w danej dziedzinie. Porównując się tylko do najzdolniejszej studentki na roku, która zawsze jest o kilka kroków przed nami, możemy przeoczyć to jak dużo sami się nauczyliśmy, o ile poprawiliśmy swoją wiedzę\umiejętności\wyniki w danej dziedzinie. Możemy być wiecznie sfrustrowani i niezadowoleni zamiast (zasłużenie!) cieszyć się z własnych postępów. Nadmierne porównywanie zabija radość z uczenia się.

Jak poskromić wewnętrznego porównywacza?

Dla mnie najlepiej działa przede wszystkim przyłapanie porównywacza na gorącym uczynku. Nie zawsze bowiem od razu czuję, że się pojawił. Czasami potrafi być podstępny, dlatego jeśli tylko zauważę któryś z następujących objawów, zadaję sobie pytanie, czy to przypadkiem nie robota mojego wewnętrznego porównywacza. A objawy mogą być takie:
- nagła utrata zainteresowania dziedziną, która wcześniej mnie cieszyła,
- zniechęcenie, myśl, że "i tak mi się nie uda",
- niechęć do pojawiania się w miejscach związanych z daną dziedziną (w szkole, sali treningowej...),
- unikanie danego tematu w rozmowach ze znajomymi
itp.
Jeśli uda mi się w porę zorientować, mogę powiedzieć sobie: "Hej, faktycznie w tym momencie nie jesteś najlepsza w tej dziedzinie, ale jakie to ma znaczenie! Najważniejsze, że lubisz się tym zajmować i robisz (nawet jeśli nie błyskawiczne) postępy." Staram się też przypomnieć sobie co mnie w danej dziedzinie pociągało, poczuć to jeszcze raz. Pozwolić sobie pobawić się tym, a nie tylko za wszelką cenę dążyć do najlepszych wyników.
Na przykład, w szkole przez długi czas uważałam się i byłam uważana za osobę, która łatwo uczy się języków. Rzeczywiście, na tle innych, nauka szła mi szybko i jakby mimowolnie. Aż tu nagle przy zmianie szkoły okazało się, że wcale nie jestem taka wyjątkowa. Znalazłam się w grupie z kilkoma osobami, które wydawały się bardziej utalentowane. Przez długi czas bardzo mnie to bolało, do tego stopnia, że zaczęłam sobie odpuszczać naukę. Aż w końcu pewnego dnia poszłam po rozum do głowy i stwierdziłam: "co z tego, że Aga ma lepszą wymowę, a Marta szybciej zapamiętuje nowe słowa. To wcale nie zmienia faktu, że ja też jestem dobra. Poza tym, uczę się, bo chcę i lubię, bo od kiedy pamiętam zawsze mnie to cieszyło. Nie będę więc odbierać sobie tej przyjemności tylko dlatego, że znalazł się ktoś lepszy ode mnie."
Wtedy z resztą jeszcze tego nie wiedziałam, ale dzisiaj jestem już pewna, że najlepsze wyniki w czymkolwiek osiągają nie najbardziej utalentowani, ale najwytrwalsi. Utalentowani łatwo zniechęcają się, gdy pojawią się trudności. Zaś pasjonaci, którzy początkowo nie zdradzali wybitnych zdolności, stopniowo i nieprzerwanie pną się do góry.


Mam nadzieję, że tym wpisem udało mi się zainspirować Was do przyjrzenia się własnemu porównywaczowi i sprawdzenia, czy przypadkiem za bardzo się nie rozpanoszył.  

Monday 2 May 2016

O czasie przez palce przelatującym

Sobota rano, cały dzień przed tobą. Dzień jasny, piękny, pełen możliwości. "Tyle dzisiaj zrobię!" - myślisz sobie. "W końcu cały dzień mam dla siebie!" Planujesz: sprzątanie, zakupy, bieganie, poczytać książkę, wyprasować tę stertę ubrań czekającą od miesiąca, pouczyć się hiszpańskiego, w końcu nadrobić zaległości w gazetach codziennych, ugotować porządny obiad, wieczorem wyjście. Plan w podtekście zakłada też oczywiście, że dzień spędzisz przyjemnie, zrelaksujesz się i w końcu nigdzie nie będziesz się spieszyć.
Koło południa jesteś już po joggingu, większość domu jest wysprzątana, a ty zaczynasz zastanawiać się co na obiad. Z niepokojem myślisz, że zanim zaczniesz gotować, musisz jeszcze iść po zakupy. Odkładasz więc resztę sprzątania na później, biegniesz do sklepu, po czym zabierasz się za przygotowywanie jedzenia. Jesteś już głodna, więc decydujesz się jednak na szybki, lekki obiad. W trakcie posiłku robisz sobie jednocześnie szybką prasówkę, żeby nie tracić czasu. Kątem oka zauważasz, że za szafkami zebrało się dużo kurzu. Odsuwasz je i zamiatasz, w końcu to tylko kwadrans. Po pół godzinie szorowania dzwoni twoja mama, która też wie przecież, że jest sobota, więc masz dużo czasu, żeby z nią porozmawiać. Jest piąta. Zaczynasz myśleć, co założyć wieczorem. Oczywiście szybko zdajesz sobie sprawę, że nic nie masz, więc wyciągasz z szafy wszystkie ciuchy i przymierzasz na chybił trafił, szukając najlepszej kombinacji. W tle puszczasz Shakirę, żeby chociaż
biernie ten hiszpański jednak poćwiczyć. Nagle sobie przypominasz: przecież miałaś dziś przygotować chociaż szkic prezentacji na poniedziałkowe spotkanie! Szybko rzucasz ciuchy i siadasz do komputera. Nerwowo zerkasz na zegarek, dziś nie zdążysz już przygotować całości, ale zrobisz przynajmniej część. Starasz się skupić i pracować jak najbardziej efektywnie, chociaż presja czasu powoduje, że robisz proste błędy. Tuż przed siódmą z trzaskiem zamykasz laptopa, zakładasz pierwsze ubranie, które wpadło ci w ręce i wybiegasz z domu. Po drodze wyrzucasz sobie, że nie zrobiłaś połowy zaplanowanych zadań i obiecujesz sobie, że w następny weekend już na pewno lepiej się zorganizujesz.

Brzmi znajomo? Kiedyś mniej więcej tak wyglądała większość moich weekendów. Najpierw ambitne plany, potem narastająca presja czasu i poczucie porażki. Aż zaczęłam planować realistycznie. Co to znaczy? Zaczynam od określenia ile czasu chcę poświęcić na obowiązki, a ile na relaks. Następnie sporządzam listę życzeń, czyli spisuję wszystkie rzeczy, które chciałabym zrobić w weekend. Potem przy każdej dopisuję ile potrzebuję na nią czasu. Ważne, żeby szacunek był realistyczny i uwzględniał przerwy. W dalszej kolejności zapisuję inne wydarzenia, które najpewniej również zajmą mój czas w weekend (np. zwyczajowy telefon od przyjaciółki). To bardzo ważne, żeby uwzględnić wszelkie tego typu dodatkowe pochłaniacze czasu - przyjemne (rozmowa z przyjaciółką), czy też nieprzyjemne (np. odkurzacz zwykle się psuje, przez co sprzątanie trwa o kwadrans dłużej niż by mogło).
Jeśli okazuje się, że moja lista życzeń zajęłaby więcej czasu niż chcę przeznaczyć na obowiązki, wówczas część aktywności wykreślam. Mogę to zrobić to bez wyrzutów sumienia, ponieważ decyzję o tym, co ostatecznie na liście zostaje, podejmuję na podstawie realistycznych przesłanek. Choćbym nie wiem jak bardzo chciała, nie jestem w stanie rozciągnąć doby do 40-u godzin tak, żeby zająć się wszystkim. Wybieram więc to, co dla mnie najważniejsze.
Podsumowując, takie realistyczne planowanie to dla mnie świetna metoda organizacji, która pozwala mi zrealizować maksimum planów i uniknąć rozczarowania typu: "cały weekend minął, a ja nawet odpocząć nie zdążyłam". Samo stworzenie planu trwa 10 minut. Bardzo polecam wszystkim będącym w potrzebie lepszej samoorganizacji!

Sunday 1 May 2016

10 sekund życzliwości z rana

Miewacie dni, kiedy już od rana wiecie, że nic dobrego was dziś nie spotka?
Najchętniej zostalibyście w domu pod kołdrą przesuwając okazję do spotkania ze światem zewnętrznym na jakiś inny, dogodniejszy termin? Jasne, że tak. Wszystkim nam czasami się to zdarza.
Bardzo często wychodzimy wtedy rano z domu w minorowym nastroju, na wpół świadomie docieramy do miejsca pracy, po czym zasiadamy do komputera z miną "nie przeszkadzać".
Nie jest to przyjemne i zwykle nie jest też użyteczne, bo omijają nas wtedy okazje do zauważenia drobnych, dobrych wydarzeń wokół nas. Możemy łatwo przegapić to, że ktoś się do nas uśmiechnął, że tramwaj był wyjątkowo niezatłoczony, albo że zwykle mrukliwy kolega miał do opowiedzenia ciekawą anegdotę. Wszystko to drobiazgi, ale to z nich właśnie składa się nasza codzienność, kształt naszych relacji z ludźmi i nasze ogólne poczucie zadowolenia na koniec dnia.

Co więc można zrobić, aby nawet w słabszy dzień nastawić się na wyłapywanie pozytywnych sygnałów płynących do nas ze świata? Moją metodą jest 10 sekund życzliwych myśli z rana. Brzmi dziwnie? Może tak, ale na pewno działa. Metodę zaczerpnęłam z filozofii buddyjskiej. Polega ona na tym, żeby z rana przez 10 sekund w myślach przesyłać całemu światu dobre życzenia na dziś.
Ja zwykle ślę dobre życzenia wszystkim ludziom, których dziś spotkam, życzę spełnienia i satysfakcji osobom, za którymi nie przepadam, i generalnie staram się objąć pozytywnymi myślami wszystkie żywe istoty. Ważne jest, aby skupić się tylko i wyłącznie na tym przez 10 sekund.
Wielokrotnie już przekonałam się o tym, że takie ćwiczenie z rana nastraja mój wewnętrzny radar na wychwytywanie z otoczenia pozytywnych impulsów. Jeśli przez jakiś czas o nim zapominam, łapię się na tym, że częściej czuję się zniechęcona i mam mniejszą ochotę do kontaktów z innymi.
Zdarzają się też dni, kiedy takie ćwiczenie wydaje mi się trudne. Mimo, że to tylko kilka sekund, to czuję opór przed jego wykonaniem. Co wtedy robię? Podobnie jak w przypadku ćwiczeń fizycznych - jeśli mi się nie chce, to tym bardziej odkładam wszystko inne, idę i ćwiczę. To jest ćwiczenie mentalne, które przebudowuje umysł - tak samo jak wysiłek fizyczny kształtuje mięśnie.

Ta krótka praktyka buduje pozytywne schematy myślowe i wyostrza zmysły na wyłapywanie tego, co dobre. Przekonaj się sam(a)!

Friday 29 April 2016

Drobne kroki na co dzień - jak kaizen zmienia moje życie

Pisałam poprzednio o tym, jak można stopniowo wprowadzać zmiany w swoim życiu z pomocą kaizen. Teoria teorią, zawsze zaś najlepiej przemawia praktyka. Kaizen pomogło mi (i nadal pomaga) w osiągnięciu wielu celów. Jeśli chcecie wiedzieć jak, poniżej znajdziecie kilka przykładów.

Pisanie bloga

Od dłuższego czasu chodził za mną pomysł stworzenia bloga o rozwoju osobistym. Oczami wyobraźni już widziałam, jak zawzięcie wystukuję na klawiaturze inspirujące teksty, dzielę się doświadczeniami oraz odkrywam na użytek własny i czytelników nowe sposoby na zwiększenie satysfakcji z własnego życia. Miałam wizję gotowego, dość już rozbudowanego bloga, która mnie cieszyła, ale jednocześnie budziła obawę. Mały głos z tyłu mojej głowy mówił: "ojej, stworzenie dużego, profesjonalnego bloga to tyle pracy! Jak ja to ogarnę?" W odpowiedzi, żeby pozbyć się tego lęku, brałam się za robienie czegoś innego. Pisać, oczywiście, nie zaczynałam. Aż w pewnym momencie pomyślałam "a dlaczego by nie wykorzystać kaizen do pisania?" Umówiłam się z sobą, że blog wcale nie musi być duży i superpopularny, a na początek wystarczy, że napiszę jedno zdanie dziennie. Chodziło o to, żebym nabrała nawyku planowania tego, co napiszę oraz codziennego otwierania na laptopie pliku pt. "blog" i pisania. I wiecie co? Jak tylko pozbyłam się całego tego napięcia i oczekiwań, już pierwszego dnia zapisałam prawie stronę! I to tekstu, który rzeczywiście na bloga trafił.

Gotowanie

Nigdy nie miałam zacięcia kulinarnego, ale przyszedł taki moment, kiedy poczułam, że dobrze byłoby umieć przygotować coś więcej niż warzywa na parze i jajecznicę.
Wybrałam więc przepis możliwie najprostszy i jednocześnie zapowiadający się tak apetycznie, żeby utrzymać moją motywację. Pewnie nie zaskoczę nikogo informacją, że były to czekoladowe trufle - przepis typu "wymieszaj wszystko, wstaw do lodówki i poczekaj".
Pierwszy sukces otworzył drogę do dalszych prób i tak oto obecnie gotuję bigosy i piekę wegańskie pasztety. To może wydać się trywialne tym wszystkim, którzy gotują "od zawsze", z przyjemnością i dobrymi rezultatami. Wiem jednak, że jest też wiele osób, które chciałyby umieć gotować, ale wydaje im się to zbyt skomplikowane. Kilka razy próbowały, ale rezultaty nie były powalające. Wiem, bo sama się do nich przez wiele lat zaliczałam. Uwierzcie mi, małe kroki działają i w kuchni...

Aktywność fizyczna

Na samo wspomnienie tych słów słyszę głębokie "ech..." wydobywające się z ust szanownych Czytelników. Co jest takiego trudnego w podjęciu się regularnych ćwiczeń powiedzmy trzy razy w tygodniu? Jak to co? Wysiłek! Nie oszukujmy się, ćwiczenia są wymagające. Choćby niezliczone ilości fitness modelek niewiadomo jak szeroko uśmiechały się do nas z bieżni na youtubie, to w realnym świecie ćwiczenia zawsze będą wymagały wysiłku. Świadomość tego budzi obawę, że nie podołamy. 
Jak ja sobie z tym radzę? Przede wszystkim na początku zarzuciłam wszelkie ambitne plany regularnych i intensywnych ćwiczeń. Żebyście lepiej zrozumieli z jakiego poziomu startowałam, dopowiem kilka szczegółów. Wyobraźcie sobie osobę, która zawsze była w ostatniej trójce w biegach w podstawówce, która jako jedyna nigdy nie zrobiła przewrotki na trzepaku, która nigdy nie przejawiała najmniejszego zainteresowania żadnym sportem, poza szachami. Co więcej, która raz w życiu była na siłowni i fitnessie po czym obiecała sobie, że już nigdy nie wróci, i która przez ostatnie 10 lat nie wykonała żadnego (tak, żadnego) ćwiczenia fizycznego.

Ruszanie z kopyta w moim przypadku skończyłoby się tylko kontuzją i niechęcią do podejmowania dalszych prób. Mimo to, chciałam spróbować. Postawiłam na to, co wydało mi się najprostsze, czyli bieganie. Postanowiłam, że nie będę kupować żadnego specjalnego sprzętu - butów, koszulek itp., bo takie zakupy stworzyłyby tylko dodatkową presję ("no w końcu wydałaś pieniądze, to musisz!"). Zamiast tego założyłam stare buty, dresy i poszłam przejść się w poszukiwaniu przyjemnej krótkiej trasy biegowej. Podobnych wycieczek zrobiłam jeszcze kilka, aż podczas jednej z nich zdecydowałam się nieco podbiec. O losie! Było gorzej niż myślałam! Dostałam zadyszki po 50 metrach. Ale nic to, postanowiłam sobie, że przy kolejnych spacerach będę podbiegać kilka razy po 50 metrów. Po jakimś czasie byłam w stanie biec 15 minut bez przerwy. Jakaż to była radość! Teraz jestem w stanie biec już bez specjalnego wysiłku dłużej, chociaż nadal nie robię maratonów i wcale nie planuję. Umiarkowany i regularny wysiłek fizyczny to jest to, o co mi chodziło i to udało mi się osiągnąć. 

A wy, macie jakieś doświadczenia z metodą małych kroków w codziennym życiu?