Sobota
rano, cały dzień przed tobą. Dzień jasny, piękny, pełen
możliwości. "Tyle dzisiaj zrobię!" - myślisz sobie. "W
końcu cały dzień mam dla siebie!" Planujesz: sprzątanie,
zakupy, bieganie, poczytać książkę, wyprasować tę stertę ubrań
czekającą od miesiąca, pouczyć się hiszpańskiego, w końcu
nadrobić zaległości w gazetach codziennych, ugotować porządny
obiad, wieczorem wyjście. Plan w podtekście zakłada też
oczywiście, że dzień spędzisz przyjemnie, zrelaksujesz się i w
końcu nigdzie nie będziesz się spieszyć.
Koło
południa jesteś już po joggingu, większość domu jest
wysprzątana, a ty zaczynasz zastanawiać się co na obiad. Z
niepokojem myślisz, że zanim zaczniesz gotować, musisz jeszcze iść
po zakupy. Odkładasz więc resztę sprzątania na później,
biegniesz do sklepu, po czym zabierasz się za przygotowywanie
jedzenia. Jesteś już głodna, więc decydujesz się jednak na
szybki, lekki obiad. W trakcie posiłku robisz sobie jednocześnie
szybką prasówkę, żeby nie tracić czasu. Kątem oka zauważasz,
że za szafkami zebrało się dużo kurzu. Odsuwasz je i zamiatasz, w
końcu to tylko kwadrans. Po pół godzinie szorowania dzwoni twoja
mama, która też wie przecież, że jest sobota, więc masz dużo
czasu, żeby z nią porozmawiać. Jest piąta. Zaczynasz myśleć, co
założyć wieczorem. Oczywiście szybko zdajesz sobie sprawę, że
nic nie masz, więc wyciągasz z szafy wszystkie ciuchy i
przymierzasz na chybił trafił, szukając najlepszej kombinacji. W
tle puszczasz Shakirę, żeby chociaż
biernie ten hiszpański jednak
poćwiczyć. Nagle sobie przypominasz: przecież miałaś dziś
przygotować chociaż szkic prezentacji na poniedziałkowe spotkanie!
Szybko rzucasz ciuchy i siadasz do komputera. Nerwowo zerkasz na
zegarek, dziś nie zdążysz już przygotować całości, ale zrobisz
przynajmniej część. Starasz się skupić i pracować jak
najbardziej efektywnie, chociaż presja czasu powoduje, że robisz
proste błędy. Tuż przed siódmą z trzaskiem zamykasz laptopa,
zakładasz pierwsze ubranie, które wpadło ci w ręce i wybiegasz z
domu. Po drodze wyrzucasz sobie, że nie zrobiłaś połowy
zaplanowanych zadań i obiecujesz sobie, że w następny weekend już
na pewno lepiej się zorganizujesz.
Brzmi
znajomo? Kiedyś mniej więcej tak wyglądała większość moich
weekendów. Najpierw ambitne plany, potem narastająca presja czasu i
poczucie porażki. Aż zaczęłam planować realistycznie. Co
to znaczy? Zaczynam od określenia ile czasu chcę poświęcić na
obowiązki, a ile na relaks. Następnie sporządzam listę życzeń,
czyli spisuję wszystkie rzeczy, które chciałabym zrobić w
weekend. Potem przy każdej dopisuję ile potrzebuję na nią
czasu. Ważne, żeby szacunek był realistyczny i uwzględniał
przerwy. W dalszej kolejności zapisuję inne wydarzenia,
które najpewniej również zajmą mój czas w weekend (np.
zwyczajowy telefon od przyjaciółki). To bardzo
ważne, żeby
uwzględnić wszelkie tego typu dodatkowe pochłaniacze czasu -
przyjemne (rozmowa z przyjaciółką), czy też nieprzyjemne (np.
odkurzacz zwykle się psuje, przez co sprzątanie trwa o kwadrans
dłużej niż by mogło).
Jeśli
okazuje się, że moja lista życzeń zajęłaby więcej czasu niż
chcę przeznaczyć na obowiązki, wówczas część aktywności
wykreślam. Mogę to zrobić to bez wyrzutów sumienia, ponieważ
decyzję o tym, co ostatecznie na liście zostaje, podejmuję na
podstawie realistycznych przesłanek. Choćbym nie wiem jak bardzo
chciała, nie jestem w stanie rozciągnąć doby do 40-u godzin tak,
żeby zająć się wszystkim. Wybieram więc to, co dla mnie
najważniejsze.
Podsumowując,
takie realistyczne planowanie to dla mnie świetna metoda
organizacji, która pozwala mi zrealizować maksimum planów i
uniknąć rozczarowania typu: "cały weekend minął, a ja nawet
odpocząć nie zdążyłam". Samo stworzenie planu trwa 10 minut. Bardzo polecam
wszystkim będącym w potrzebie lepszej
samoorganizacji!
No comments:
Post a Comment