Monday 2 May 2016

O czasie przez palce przelatującym

Sobota rano, cały dzień przed tobą. Dzień jasny, piękny, pełen możliwości. "Tyle dzisiaj zrobię!" - myślisz sobie. "W końcu cały dzień mam dla siebie!" Planujesz: sprzątanie, zakupy, bieganie, poczytać książkę, wyprasować tę stertę ubrań czekającą od miesiąca, pouczyć się hiszpańskiego, w końcu nadrobić zaległości w gazetach codziennych, ugotować porządny obiad, wieczorem wyjście. Plan w podtekście zakłada też oczywiście, że dzień spędzisz przyjemnie, zrelaksujesz się i w końcu nigdzie nie będziesz się spieszyć.
Koło południa jesteś już po joggingu, większość domu jest wysprzątana, a ty zaczynasz zastanawiać się co na obiad. Z niepokojem myślisz, że zanim zaczniesz gotować, musisz jeszcze iść po zakupy. Odkładasz więc resztę sprzątania na później, biegniesz do sklepu, po czym zabierasz się za przygotowywanie jedzenia. Jesteś już głodna, więc decydujesz się jednak na szybki, lekki obiad. W trakcie posiłku robisz sobie jednocześnie szybką prasówkę, żeby nie tracić czasu. Kątem oka zauważasz, że za szafkami zebrało się dużo kurzu. Odsuwasz je i zamiatasz, w końcu to tylko kwadrans. Po pół godzinie szorowania dzwoni twoja mama, która też wie przecież, że jest sobota, więc masz dużo czasu, żeby z nią porozmawiać. Jest piąta. Zaczynasz myśleć, co założyć wieczorem. Oczywiście szybko zdajesz sobie sprawę, że nic nie masz, więc wyciągasz z szafy wszystkie ciuchy i przymierzasz na chybił trafił, szukając najlepszej kombinacji. W tle puszczasz Shakirę, żeby chociaż
biernie ten hiszpański jednak poćwiczyć. Nagle sobie przypominasz: przecież miałaś dziś przygotować chociaż szkic prezentacji na poniedziałkowe spotkanie! Szybko rzucasz ciuchy i siadasz do komputera. Nerwowo zerkasz na zegarek, dziś nie zdążysz już przygotować całości, ale zrobisz przynajmniej część. Starasz się skupić i pracować jak najbardziej efektywnie, chociaż presja czasu powoduje, że robisz proste błędy. Tuż przed siódmą z trzaskiem zamykasz laptopa, zakładasz pierwsze ubranie, które wpadło ci w ręce i wybiegasz z domu. Po drodze wyrzucasz sobie, że nie zrobiłaś połowy zaplanowanych zadań i obiecujesz sobie, że w następny weekend już na pewno lepiej się zorganizujesz.

Brzmi znajomo? Kiedyś mniej więcej tak wyglądała większość moich weekendów. Najpierw ambitne plany, potem narastająca presja czasu i poczucie porażki. Aż zaczęłam planować realistycznie. Co to znaczy? Zaczynam od określenia ile czasu chcę poświęcić na obowiązki, a ile na relaks. Następnie sporządzam listę życzeń, czyli spisuję wszystkie rzeczy, które chciałabym zrobić w weekend. Potem przy każdej dopisuję ile potrzebuję na nią czasu. Ważne, żeby szacunek był realistyczny i uwzględniał przerwy. W dalszej kolejności zapisuję inne wydarzenia, które najpewniej również zajmą mój czas w weekend (np. zwyczajowy telefon od przyjaciółki). To bardzo ważne, żeby uwzględnić wszelkie tego typu dodatkowe pochłaniacze czasu - przyjemne (rozmowa z przyjaciółką), czy też nieprzyjemne (np. odkurzacz zwykle się psuje, przez co sprzątanie trwa o kwadrans dłużej niż by mogło).
Jeśli okazuje się, że moja lista życzeń zajęłaby więcej czasu niż chcę przeznaczyć na obowiązki, wówczas część aktywności wykreślam. Mogę to zrobić to bez wyrzutów sumienia, ponieważ decyzję o tym, co ostatecznie na liście zostaje, podejmuję na podstawie realistycznych przesłanek. Choćbym nie wiem jak bardzo chciała, nie jestem w stanie rozciągnąć doby do 40-u godzin tak, żeby zająć się wszystkim. Wybieram więc to, co dla mnie najważniejsze.
Podsumowując, takie realistyczne planowanie to dla mnie świetna metoda organizacji, która pozwala mi zrealizować maksimum planów i uniknąć rozczarowania typu: "cały weekend minął, a ja nawet odpocząć nie zdążyłam". Samo stworzenie planu trwa 10 minut. Bardzo polecam wszystkim będącym w potrzebie lepszej samoorganizacji!

No comments:

Post a Comment